Na wejściu witała odwiedzających Matka Boża, spoglądająca z tarcz wenezuelskich przeciwników prezydenta Maduro. Dalej kilka antyimigranckich prac najbardziej kontrowersyjnego Dana Parka i cały gabinet osobliwości łącznie z afrykańską wioską, która sprzedała swoją tożsamość za kilka banknotów w zagranicznej walucie. I choć w momencie, gdy czytasz ten tekst, „Sztuka polityczna” już dawno zeszła ze ścian Zamku Ujazdowskiego, to prawdopodobnie jeszcze długo będzie odbijała się echem w różnych miejscach debaty. Nic dziwnego. W końcu to pewnego rodzaju ewenement, który przełamał nie jedno, a kilka tabu naraz. Okazało się, że sztuka współczesna, posługująca się całym wachlarzem medium, może zebrać się w ciekawą wystawę, która wychodzi poza monotonną liberalno-lewicową tematykę, podważyć jej fundamenty, a nawet „świętokradzko” odwrócić ugruntowane role społeczne. Wiele było przecież „artystycznych prowokacji” i „happeningów”, które oburzyły i przyciągnęły konserwatystów broniących wartości oraz z drugiej strony postępowców „świętujących wolność słowa i ekspresji”. W CSW za oburzonych robiła grupa z tęczowymi flagami pod przewodnictwem Babci Kasi. Dlatego tym bardziej wypadałoby się nad tą wystawą pochylić z konserwatywnego punktu widzenia.
Kraj dla wyklętych
W dużym skrócie dla tych, których ominęła wieść o wystawie: „Sztuka Polityczna” była zbiorem prac artystów z całego świata, którzy z racji podjętego tematu znaleźli się poza obowiązującym w danym miejscu political-correctness i zostali obłożeni cenzurą lub jej uwspółcześnioną formą przemilczenia oraz banicji poza obszar instytucjonalny. I tak razem w jednej przestrzeni znaleźli się Ignacy Czwartos ze swoją krytyką niemieckiej polityki historycznej i desakralizacji ludzkiego ciała, Jacek Adamas z uderzającą w ruch LGBT „Tonfą”, ale i obcięta głowa Kristiana von Kornslehta czy karty do gry Dana Parka z wizerunkami białych ofiar i ich czarnych oprawców, a także wielu innych artystów. Całość wydarzenia dopełnił happening, na którym performer umazany czarną farbą pokrzykiwał „I can’t breath”, wymachując flagą konfederacji i tarzając się po ziemi.
Patrząc z politycznego punktu widzenia, wystawa jest bardzo sprawnie rozegrana. Po pierwsze, pokazuje niedowiarkom, że cancel-culture jest zjawiskiem powszechnym i dotyka różnorodnych osób w różnych miejscach. I nie ma tutaj znaczenia ustrój, bo siła cenzury krajów demokratycznych bywa porównywalna do krajów arabskich czy autorytarnych. Po drugie, Polska w wizji kuratora staje się miejscem, które nie tylko tworzy przestrzeń wypowiedzi dla wyklętych, ale wyznacza nowe trendy w sztuce. Po trzecie przesuwa tak zwane okno Overtona. To, co kilka lat temu w przestrzeni instytucjonalnej mogli robić wyłącznie lewicowcy względem szeroko pojętej prawicy, teraz zostało odwrócone. I tutaj dochodzimy do meritum. Bo co prawda uczucie schadenfreude jest świetne. Gorzką satysfakcję sprawia grupka tęczowych flag, która z wściekłością patrzy, jak razem z upadającą na podłogę karykaturą narkomana Floyda chwieje się era lewicowej hegemonii. Chciałoby się powiedzieć: „Patrzcie! Teraz gdy reprezentacja waszego świeckiego męczennika wije się po podłodze, możecie w końcu poczuć namiastkę tego, co czuliśmy my, gdy wystawiono Klątwę, Golgota Picnic czy paradowano po ulicach z „tęczowymi maryjkami”. Tylko tutaj, świadomie lub nie, Piotr Bernatowicz stawia przed konserwatywnym odbiorcą pytanie zupełnie niedostępne dla postępowej lewicy: „Czy tego właśnie chcieliście?”.
Toksyczne relacje sztuki
Sztuki politycznej jest w Polsce całkiem sporo, ale na ogół nudnej i przewidywalnej. Na ten przykład w niedługim odstępie czasu odbyły się ostatnio przynajmniej dwie wystawy otwarcie zaangażowane w tworzenie propagandowego wizerunku Strajku Kobiet (jedna w Galerii Labirynt w Lublinie, druga w MSN w Warszawie). Wystawa w Zamku Ujazdowskim jest inna. Fundamentalną myślą „Sztuki Politycznej” jest założenie, że uzdrowienie tzw. artworldu z tego wszystkiego, co nas w nim boli i męczy, może nastąpić przez przełamanie monopolu na tematykę, oscylującą wokół modnych i aktualnych tematów. Zupełnie odwrotnie niż jej krytycy, którym zależy na zachowaniu status quo. Grudniowe wydanie Szumu, bardzo skrupulatnie rozpracowało wszystkie zabiegi kuratorskie, które prowadziły narrację wystawy. Jednak dokonało też swoistej autodemaskacji. Bowiem w wizji Szumu recepta na udaną wystawę jest prosta… wystarczy zmiana tematyki na m.in. queerową (zero zaskoczenia), żeby wystawa z marnej i nudnej stała się wystawą doskonałą.
W tym miejscu należałoby postawić więc najważniejsze pytanie: czy wysublimowany komentarz polityczny faktycznie jest sztuką? Zatarcie granic między sztuką a aktywizmem stało się niemal dogmatem. Świat bieżących spraw i problemów, do których rozwiązania trzeba dołożyć swoją cegiełkę, wydaje się najlepszą, jeśli nie jedyną drogą dla współczesnego artysty. Tylko jak na ironię wybitnie fasadową, bowiem ten rodzaj komentarza politycznego zdaje się mieć mniejszy odbiór od przeciętnego mema. Parafrazując prof. Sławomira Marca, produkuje się iluzję świata, w którym to, co jest pokazywane w przestrzeni galerii, ma faktycznie znaczące oddziaływanie w świecie rzeczywistym. Tylko czy rzeczywiście to jest prawdziwym zadaniem sztuki? Wejście w rolę narzędzia do budowania słupków wyborczych i dodawanie adrenaliny na kolejny miesiąc zaangażowania politycznego dla wypalonych aktywistów? Czy nie oczekujemy jednak od sztuki czegoś więcej? Tego, że będzie pomagała dostrzegać i wyciągać z nas to, co najlepsze, najbardziej wzniosłe? Sztuka zaangażowana, sprowadzona do roli propagandy z gotowymi odpowiedziami i programem reedukacji straciła coś jeszcze. Umiejętność stawiania pytań i wskazywania dróg do poszukiwania odpowiedzi. Możliwe, że te wysublimowane polityczne komentarze powinny znaleźć swoje miejsce w przestrzeni, ale zdaje się, że znacznie lepiej by było, gdyby odnalazły je zupełnie poza obszarem tego, co jest przez sztukę rozumiane, kończąc toksyczną relację tego, co piękne i tego, co bieżące.
il. Plakat wydarzenia, Materiały prasowe