Szukaj
Close this search box.

Doktor Strange w multiwersum obłędu

(Reżyseria: Sam Raimi, 2022)

Powrót do starych stylów

Sam Raimi – autor pierwszej trylogii o Spidermanie jest bez wątpienia jednym z ojców współczesnego kina superbohaterskiego. Jako autor trylogii Martwego zła jest również reżyserem znanym ze slasherów i gore. Teraz tworząc nowy film paskudnej marvelowskiej stajni postanowił połączyć te dwa style w dość nieoczywisty koktajl.

Więc w nowym odcinku tej już zbyt poplątanej sagi Doktor Strange bierze pod swoją protekcję Americe Chavez – nową superbohaterkę umiejącą podróżować między wszechświatami, na którą poluje Wanda Maximoff – brutalna i sadystyczna wiedźma, chcąca wykorzystać tę moc do odzyskania swoich dzieci.

DRINK DWUWARSTWOWY

“Doktor Strange w multiwersum obłędu” dzieli się na dwie zasadnicze części – pierwsza jest typowym superbohaterskim akcyjniakiem, jednak w drugiej Raimiemu puściły wodze fantazji i stworzył klasyczny slasher z delikatnymi elementami gore – ażeby film był “dla wszystkich”.

Ta pierwsza część mnie wymęczyła – mierne dialogi, chaotyczna fabuła, okropny montaż i tandetne aktorstwo.

I na tych dwóch ostatnich punktach się skupię. Sam Raimi ma w obsadzie rewelacyjnych aktorów, jak Benedict Cumberbatch, Patrick Stewart czy John Krasinski, jednak widać po nich, że nie zostali zbyt dobrze zmotywowani do gry. Ich role są drewniane. Nie powiem tak jednak o Elizabeth Olsen, która wciela się w główną antagonistkę. Największym grzechem Marvela są nudni i generyczni przeciwnicy, ale Wanda Maximoff jest postacią wzbudzającą zarówno obrzydzenie, jak i współczucie. Na pewno duży wpływ ma na to wspaniała gra aktorska. To ona jest największym atutem opisywanej produkcji.

Montaż – cóż, gorszego montażu nie widziałem od dawna. Okropny, w bardzo “telenowelowym” stylu, psujący wrażenie oglądanego filmu i często niszczący wspaniałe zdjęcia.

A co do drugiej połowy – lepszego hołdu dla slasherów ze świecą szukać. Widać, że w tym gatunku reżyser odnajduje się najlepiej. Oglądanie, jak Wanda sieje przemoc, śmierć i zniszczenie, potrafi być miejscami naprawdę satysfakcjonujące. Dorzućmy do tego pracę kamery rodem z VHS-owego horroru klasy C i wychodzi nam kilka naprawdę cudownych sekwencji.

NIERÓWNE MULTIWERSUM

W filmie istnieje kilka mniejszych elementów, które się bronią. Dla przykładu design potworów czy muzyka Danny’ego Elfmana – kompozytora znanego z filmów Tima Burtona oraz „Simpsonów”.

Jednak „Doktor Strange w multiwersum obłędu”, mimo wymienionych przeze mnie atutów, jest filmem nudnym, w którym nie zagrał choćby wspomniany już montaż, aktorstwo czy scenariusz.

4/10

________________________________

Drive my car

(Reżyseria: Ryusuke Hamaguchi 2021)

***

JEDNOGŁOŚNY WYROK

Masa krytyków przypieczętowała los “Drive my car” w wyścigu oscarowym – ogłoszono pewne zwycięstwo w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Ja wolę nie mówić hop, zanim nie podskoczę i wyroku wydawać nie będę. Wspomnę, że dalej kibicuję sorrentinowskiej “Ręce Boga”, co nie zmienia faktu, że o “Drive my car” napiszę parę zdań.

KONTEMPLACJA W CZERWONYM SEACIE I BETONOWEJ JAPONII

Teatralny reżyser i aktor Yusuke Kafuku żyje w szczęśliwym małżeństwie ze swoją żoną – scenarzystką telewizyjną Oto. Niczym podmiot liryczny „Baranka” Stanisława Staszewskiego, stara się wypierać fakt, że jego ukochana zdradza go z młodszymi aktorami. Po pewnym czasie zostaje u niego wykryta jaskra, Oto umiera, a on zmuszony jest wyreżyserować na festiwal w Hiroszimie sztukę, w której główną rolę gra kochanek jego świętej pamięci żony. Na dodatek kierownictwo festiwalu ze względów bezpieczeństwa zakazuje mu prowadzić samochód, przez co Yusuke zmuszony jest oddać swojego ukochanego czerwonego seata tajemniczej szoferce Misaki Watari.

Tak mnoga ilość wątków wymaga długiego czasu trwania filmu, więc „Drive my car” to produkcja trzygodzinna, jednak i tak znacznie rozwleczona w czasie. Szczególnie z powodu przydługiego i słabego czterdziestominutowego prologu.

Co z nim było nie tak? Mam wrażenie, że na początku i reżyser nie miał pomysłu na film, i aktorzy nie mieli pomysłu na grę. Wydawała mi się ona sztuczna, a dialogi nudne. O ile wiele wątków z prologu nadało drugie dno późniejszej części filmu, tak niektóre były kompletnie zbędne i tylko przedłużyły wstęp. Tak samo zdjęcia na początku były nudne i przedstawiały nudną, sterylną japońską betonozę.

Z czasem jednak film tylko się rozwija – zdjęcia, przede wszystkim we wnętrzach, na prowincji i w nocy są wyśmienite, dialogi stają się bijącym sercem filmu, a aktorzy wchodzą na najwyższy poziom. Gwiazdą filmu jest Hidetoshi Nishijima, grający pogrążonego w wiecznej melancholii Yusuke. Aktor ten przede wszystkim świetnie gra wiecznie pogrążoną w kontemplacji mimiką twarzy. W późniejszej części jedyne, co mi przeszkadzało, to niepasująca miejscami muzyka, ale ten mały grzeszek można wybaczyć.

O zdjęciach wypada też powiedzieć, że świetnie się w nich komponuje czerwony seat głównego bohatera, urozmaicający kolorystykę szarych japońskich miast.

Wspomniałem też o enigmatyczności szoferki głównego bohatera. Ten wątek jest zdecydowanie jednym z najciekawszych. Hamaguchi rozbudowanymi dialogami odsłania nam kolejne tajemnice bohaterów – czy to skryte tajemnice Misaki, czy kolejne warstwy umysłu Yusukego. To stopniowe odkrywanie zakopanych tajemnic jest stanowczo największym atutem produkcji.

TRZY GODZINY MIJAJĄCE W TEMPIE TRZECH GODZIN

Niektóre długie filmy mają to do siebie, że nawet nie zauważy się tego, że czas seansu minął tak szybko. Oczywiście działa to też w drugą stronę i krótkie filmy mogą się niemożebnie dłużyć. Mógłbym powiedzieć, że „Drive my car” leży gdzieś pośrodku. Druga i trzecia część produkcji mija szybko, jednak prolog jest rozwleczony i się dłuży. Podsumowując – trzy godziny mijają w tempie trzech godzin.

7/10

___________________________________

Wiking

(Reżyseria: Robert Eggers 2022)

***

NOWE STYLE

Kilka lat temu Robert Eggers dał nam o sobie znać świetnym „The Lighthouse” z Willemem Dafoe oraz Robertem Pattinsonem. Ta czerpiąca z Lovecrafta adaptacja mitu o Prometeuszu była kameralna, statyczna, dramatyczna i na swój specyficzny sposób spokojna. Teraz Eggers serwuje nam adaptacje szekspirowskiego Hamleta, która porzuca spokój na rzecz dynamicznej i epickiej opowieści.

WSZAK ON MĘŻA TWEGO ZABIŁ, ZGŁADZI MNIE, SPLUGAWI TRON

Amlet jest księciem Wikingów, którego ojciec Horwendil zostaje zamordowany przez swojego brata Fjolnira – uzurpatora, który przejął koronę i ukradł Gudrun – żonę Horwendila. Po latach Amlet przybywa na Islandię, podając się za rusińskiego niewolnika. Tam za dnia udaje zdziczałego Rusina, a w nocy planuje zemstę na Fjolnirze i odzyskanie swojej matki.

„Wiking” różni się mocno od „The lighthouse”. O ile poprzedni film był teatralnym horrorem, tak obecnie recenzowana produkcja łączy w sobie fantastykę, horror i kino zemsty, a do tego jest polana gęstym sosem Epiki z domieszką dramatu. Eggers udowadnia tym, że jest jednym z wybitniejszych i bardziej wszechstronnych współczesnych reżyserów. „Wiking” nie jest jednak dogłębnie przesycony monumentalnością, gdyż idealnie łączy ze sobą pompatyczność i kameralność.

Tym, co czyniło „The lighthouse” arcydziełem, było skupienie całkowitej uwagi na postaciach – to one niosły w klaustrofobii świata przedstawionego całą potęgę obrazu i pozwoliły stworzyć wybitne kreacje dla odtwórców głównych ról. Bałem się, że przy monumentalności i sporej obsadzie „Wikinga” poziom aktorstwa spadnie. I tu się myliłem. Grający główne role Alexander Skarsgard, Nicole Kidman, Anya Taylor-Joy oraz Claes Bang dają rewelacyjny pokaz ekranowych umiejętności. Co prawda nie tak wybitny jak duet Pattinson-Dafoe, jednak dalej wyśmienity.

Natomiast największa moc znajduje się w świecie przedstawionym. Przepiękne zdjęcia w równie pięknych plenerach, idealna praca kamery, klimatyczna muzyka, dobrze poprowadzony scenariusz oraz doskonale napisane dialogi i monologi przenoszą nas w mroczne oniryczno-psychodeliczne uniwersum, o którym ciężko zapomnieć. Pojawia się tu czasem kicz, jak na przykład występujący w jednej ze scen pojedynek w wulkanie, jednak nie przeszkadza to na tyle mocno, by odebrało mi przyjemność z cieszenia się produkcją.

DOSKONAŁOŚĆ

„Wiking” łączy w sobie „Diunę” Villeneuve’a, „Gladiatora” Scotta oraz „Zielonego rycerza” Lowery’ego, czym pokazuje wirtuozerskie zdolności Roberta Eggersa – reżysera, który pomimo posiadania skromnego portfolio co rusz dostarcza nam kolejnych arcydzieł. Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że możemy mieć do czynienia z najlepszym filmem tego roku, jednak z takim werdyktem warto poczekać do Sylwestra.

9/10

_______________________________

Detektyw – Sezon 1

(Reżyseria: Cary Joji Fukunaga i Nic Pizzolatto 2014)

***

DZIEŁO ŻYCIA

Cary Joji Fukunaga, reżyser ostatniego Bonda („Nie czas umierać”), niezbyt popisał się w reżyserii przygód agenta 007. Pomimo tego, że film nawet mi się podobał, to wielu jego krytyków porównywało go do najsłynniejszego dzieła Fukunagi – pierwszego sezonu „Detektywa” – produkcji umiejscowionej często na serialowym podium między „Rodziną Soprano”, „Prawem ulicy” czy „Breaking Bad”. I oczywiście, jak można się domyślić, James Bond nie wychodził z tego porównania zwycięsko. 

Nie będę się rozwodził nad tym czy taki sposób krytyki jest sprawiedliwy, czy nie. Chcę natomiast napisać kilka słów o tym gloryfikowanym serialu.

KARAMAZOWSKI DUET

Akcja dzieje się na przełomie czasowym obejmującym lata 1995-2012. Głównymi bohaterami jest duet detektywów – Marty Hart i Rust Cohle. Pracują oni nad sprawą okultystycznego kultu i serii morderstw dokonanych na luizjańskich bagnach. Sprawa się komplikuje, gdy na miejscach zbrodni nie ma żadnych istotnych poszlak, a ktoś „z góry” za wszelką cenę próbuje odsunąć ich od śledztwa.

I tu zacznę od głównego atutu „Detektywa” a mianowicie postaci i wszechobecnych odniesień do „Braci Karamazow” Fiodora Dostojewskiego.

Rust Cohle jest, podobnie jak Iwan Karamazow, nieludzko inteligentnym filozofem oraz schizofrenikiem. Tak jak nihilistyczne przemyślenia Iwana na temat wiary, moralności, dobra i zła były fundamentem „Braci Karamazow”, tak dokładnie te same przemyślenia Cohle’a są bazą dla „Detektywa”: „Jeżeli szatan nie istnieje, jeżeli go stworzył człowiek, to stworzył na swoje podobieństwo” oraz powtarzający się przez całą twórczość Dostojewskiego frazes jego antagonistów – „Skoro Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone”. Cohle, podobnie też jak Iwan, mimo swojej nienawiści do ludzi nie potrafi pozostać obojętny na cierpienie dzieci. Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że Matthew McConaughey, wcielający się w Rusta, stworzył najwybitniejszą kreację aktorską, jaką widziałem – jego gra jest niesamowita, a każde pojawienie się tej postaci, każde wypowiedziane przez nią słowo wzbudza ciekawość oraz przerażenie.

No i Marty Hart – odpowiednik Dimitra Karamazowa w tym świecie. Osobnik niezbyt mądry, za to pomysłowy. Impulsywny, agresywny i popędliwy, co powoduje jego problem z utrzymaniem w spokoju swojego życia rodzinnego. W tej postaci ujawnia się największy grzech „Detektywa”. Woody Harrelson zagrał tę postać bardzo dobrze, jednak na tle towarzyszącego mu McConaugheya aktor ten wypada blado. Nie jest to może jakiś wielki grzech – wręcz niezauważalny bo mimo wszystko postaci Cohle’a i Harta dopełniają się niesamowicie, a dialogi i dyskusje, prowadzone między nimi są sercem serialu.

Nie wspomniałem o dwóch pozostałych braciach. O Pawle Smierdiakowie wspomnieć nie mogę, by nie zdradzić fabuły i zakończenia – zarówno „Detektywa” jak i „Braci Karamazow”, bo nawet tu jest podobieństwo. A dla Aloszy Karamazowa pozornie nie ma miejsca w tym świecie.

Kim był Alosza? To jedyna krystalicznie czysta postać w brudnym kalejdoskopie rodziny Karamazowów. Bohater nieskazitelnie dobry, nie zabrudzony grzechem. Nie adaptował się do złego świata, ale potrafił zaadaptować zły świat do siebie. Dla niego na pierwszy rzut oka nie ma miejsca w mroku „Detektywa”. Bagna Luizjany są w tym serialu siedliskiem wszystkiego, co najgorsze – okultystycznych rytuałów, domów publicznych z nieletnimi prostytutkami, wytwórni narkotyków, obszarem działań gangów i seryjnych morderców – istnym jądrem ciemności.

Ten pesymistyczny klimat podsycany jest technikaliami – przepięknymi zdjęciami, estetyczną scenografią oraz wyrazistą muzyką, która potrafi lecieć w głowie nawet po zakończeniu seansu. Warto też wspomnieć o charakteryzacji. Wraz z upływem czasu w serialu – a jego akcja rozciągnięta jest na siedemnaście lat – w wyglądzie postaci widać postarzenie, które nie wyszło tak „komputerowo” i plastikowo jak w wysokobudżetowym „Irlandczyku” Martina Scorsese.

ŚWIATŁO NA KOŃCU TUNELU

Na szczególną uwagę zasługuje scena, która zrobiła na mnie największe wrażenie. „Detektyw” jest serialem, w którym scenariusz prowadzony jest spokojnie, jednak spokój ten rozpychany jest przez wspomniany wcześniej mrok i niepokój. Koniec końców – w środku serialu wszystko wybucha wraz z rewelacyjnie wyreżyserowaną sceną bitwy między gangiem motocyklistów, a gangsterami z jednego z licznych amerykańskich czarnych gett. Sekwencja ta pełna jest nieposkromionej brutalności i niepokoju i wciąga w fotel od początku do końca.

Jednak z czasem ten mrok zaczyna ulatywać. Wszystko robi się spokojniejsze i nawet, w przeciwieństwie do swojego książkowego odpowiednika, Rust Cohle kończy dobrze, a genialne zakończenie sugeruje, że stopniowo zaczyna zmieniać swój nihilistyczny światopogląd. Końcówka pokazuje nam, że pomimo brudu, pomimo wszelkiego zła zawsze istnieje jakiś „Krajobraz pełen nadziei”, jak to śpiewał Marek Grechuta i zawsze gdzieś może się znaleźć miejsce dla jakiegoś Aloszy Karamazowa.

10/10