Szukaj
Close this search box.

O wprowadzeniu papiestwa w Polsce, czyli „Uwagi nad rządem Polski” Rousseau

Wprowadzenie – jak to się stało, że Polska zainteresowała Rousseau?

W oświeceniu Polska stała się bardzo popularna. Wzrost zainteresowania naszym krajem na arenie międzynarodowej zawdzięczamy naturalnie unii polsko-litewskiej, w myśl której zaistniała na mapie świata Rzeczpospolita Obojga Narodów. Niestety władza i organizacja wewnętrzna państwa były bardzo rozbite i realnie słabe, stąd też stało się ono szybko łatwym celem dla mocarstw europejskich – mowa oczywiście o trzech zaborcach – ale także przedmiotem rozważań współczesnych mu filozofów polityki, na temat właściwej reorganizacji tak wielkiej struktury. 

Jedną z najbardziej znanych, a także najlepiej dopracowanych, koncepcji opracował Jean Jacques Rousseau w swoich „Uwagach nad rządem Polski”. W tym krótkim eseju podjęte zostaną trzy, kluczowe dla rozprawy Francuza, kwestie: zakres terytorialny, organizacja społeczeństwa oraz rola króla, a także, dlaczego proponowane rozwiązania bardzo przywodzą na myśl organizację hierarchii Kościoła.

Tyle państw, ile województw, czyli o zakresie terytorialnym.

Nikogo, kto znał wcześniej „Umowę społeczną” tegoż autora, nie zdziwi pierwsze omawiane stanowisko. Rousseau uważa twardo, że Rzeczpospolita powinna zmniejszyć zakres terytorialny, w praktyce oznacza to, że powinna podzielić się na mniejsze kraje: „Wielkość narodów, rozległość państw, to pierwsze i główne źródło nieszczęść rodzaju ludzkiego (…) Wszystkie wielkie narody, przygniecione własnym ciężarem jęczą albo, jak wy [Polacy], w anarchii, albo pod gnębicielami podwładnymi. (…) Pierwszą reformą, której by wam było potrzeba, byłaby reforma waszego obszaru. (…) Niechaj rozdział między obu Polskami będzie równie wyraźny, jak rozdział z Litwą: miejcie trzy państwa w jedno złączone. Chciałbym, gdyby to było możliwe, żebyście mieli tyle państw ile jest województw”. 

Jak zostało wyżej zaznaczone, myśliciel stosuje tu konsekwentnie pogląd forsowany w „Umowie Społecznej”, gdzie porównuje państwo do człowieka, któremu „natura zakreśliła granice wzrostu”, bo tak samo jak on, państwo może stać się „zbyt rozległe by nim dobrze rządzić (…) zbyt małe na to, by mogło samo się utrzymać”. O ile możliwa do wyobrażenia jest pierwsza sugestia, gdzie współistnieją, niejako połączone unią, dwie Polski i Litwa, bo przecież podział nasuwa się sam: Wielkopolska i Małopolska; tak dużo ciężej wizualizować sobie drugą „lepszą” propozycję, w której dzielimy terytorium Rzeczypospolitej według województw, których wtedy było około czterdziestu. Tak dużo państewek w państwie, każde z oddzielnymi władzami i sejmikami, prawdopodobnie wkrótce przestałoby działać dla wspólnego dobra i zwróciły się każde w swoją stronę. 

Ponadto przeciw takiej koncepcji przemawia fakt, że w historii Polska miała namiastkę takiego stanu rzeczy między 1138 a 1320 rokiem, kiedy Bolesław Krzywousty podzielił swoim testamentem kraj między synów na tak zwane „dzielnice”. Okres rozbicia dzielnicowego jest przecież uważany – zaraz po zaborach i koszmarze II wojny światowej, za najczarniejszy okres w dziejach naszego kraju. Trzeba jednak Rousseau oddać, że jest prawda w tej nauce o małych państwach lub dużej władzy lokalnej, bo przecież Szwajcaria, podzielona na kantony o dużej autonomii czy malutki Watykan uchodzą za silne i liczące się państwa. Chociaż za Watykanem stoi Coś większego niż tylko polityka.

Blaszki i odznaki zamiast insygniów, czyli o organizacji społeczeństwa.

Chociaż można się spierać i wyciągać rożne za i przeciw do pierwszej propozycji, należy przyznać, że druga jest bardzo imponująca. Rousseau wychodzi, bowiem z zupełnie nowym modelem społeczeństwa, które zamiast kłócić się między sobą na sejmach i wykorzystywać chłopów w swoich gospodarstwach, powoli kształtowałoby się politycznie i samodoskonaliło. 

Pierwszym krokiem przed wejściem do takiego społeczeństwa miałaby być „próba młodzieży na stanowiskach adwokatów, asesorów, nawet sędziów niższych sądów, zarządców pewnych części funduszów publicznych, i w ogóle na wszelkich niższych stanowiskach, dającym (…) sposobność okazania swej wartości”. Próba taka prawdopodobnie odbywać by się miała po ukończeniu szkoły, więc w wieku około 20 lat, i trwać przez trzy lata. Po upływie tego czasu około 23-letni człowiek, z wystawionym przez przełożonego zaświadczeniem i po wybadaniu opinii publicznej na temat jakości sprawowania urzędu, stawałby przed sejmem w swoim województwie i po „uznaniu za godnego”, otrzymywał złotą odznakę,  z własnym nazwiskiem i napisem „Spes Patriae” (Służący Państwu). Takie wyróżnienie uprawniać by go miało do dalszej służby ojczyźnie, jako „poseł na sejm, deputant trybunalski, komisarz izby rachunkowej, czy też (…) jakakolwiek funkcja publiczna, należąca do władzy zwierzchniczej”. Po zakończeniu każdej kadencji w tym charakterze ów młody człowiek, miał otrzymać opinię od zwierzchnika, a jeśliby opinia była pozytywna, mógł zasiadać ponownie w którymś ze zgromadzeń. Trzykrotny wybór do jakiegokolwiek urzędu oznaczał kolejny awans społeczny. 

Przy idealnej „drodze kariery” mógł się on dokonać najwcześniej po sześciu latach. Przykładowy, już wtedy około 29-latek, uhonorowany miał być srebrną blachą z nazwiskiem i tytułem „Civis electus” (Obywatel wybrany).  Taka promocja wiązałaby się z możnością objęcia stanowisk „kandydata na stanowiska senatorów (…) naczelnika szkół średnich i inspektorów do wychowania dzieci”. Tak jak poprzednio, tak też teraz, obywatel, który trzykrotnie, z pozytywną oceną mocodawcy i opinii publicznej, piastował któreś z tych stanowisk, otrzymywał stalową blachę z nazwiskiem i podpisem „Custos Legum” (Strażnik praw), która uprawniała go – wieku około 35 lat – do kandydowania na wojewodę lub większego kasztelana. 

Słowem podsumowania takiej wizji społeczeństwa – jest ona bardzo ciekawa i wydaje się dosyć realistyczna, choć czasochłonna. Bardzo dobre dla państwa jest ujęcie odwrotne w interpretacji kruszców, gdzie złoto jest tylko przystankiem dla najcenniejszej stali, co niweluje ryzyko podejmowania funkcji, czy usiłowania awansu, dla korzyści materialnych. Pytanie brzmi czy ta interpretacja miałaby siłę przebicia w tamtej Polsce, gdzie lepiej było oddać samego siebie w zastaw niż „skompromitować się”, wydając mniej huczne przyjęcie niż sąsiad-szlachcic. 

Kolejną korzyścią płynącą z takiego rozwarstwienia społeczeństwa jest fakt konieczności nieustannego samorozwoju i samokontroli, ponieważ jeden błąd, jedna zła opinia i zablokowana zostaje całkowicie możliwość dalszego awansu. Taki stan ciągłego czuwania obywateli byłby z bezsprzeczną korzyścią dla państwa, które miałoby realnie kompetentnych urzędników z wieloma perspektywami rozwoju, jednakże niósłby też ze sobą ryzyko narodzenia się w łonie państwa donosicielstwa i celowego szybkiego ucinania karier ambitniejszym adeptom. 

By temu zapobiec, można uciec się do rozwiązania Fryderyka II, króla Prus, zakazującego obejmowania urzędów w prowincji, z której dany urzędnik pochodził. Tutaj znów nasuwa się bezwiednie przykład hierarchów Kościoła, którzy przecież mają właściwe pełnionej funkcji insygnia – odznaczenia i ich kolory – odpowiedniki blaszek Rousseau – a także są nominowani do wyższych stanowisk przez opinię zwierzchnika, czy to najwyższego na Tronie Piotrowym, czy pomniejszych biskupów lub kardynałów, ale także nie odbywa się to z pominięciem opinii parafian lub diecezjan danego potentata. 

Konklawe dla wyboru króla, czyli władza zwierzchnia.

Ostatnią kwestią pozostaje wybór tego, który będzie sprawował pieczę nad wszystkimi tymi województwami. Francuz nie zaskoczył w tym elemencie i zaproponował urząd króla, jednakże droga jego wybór jest, co najmniej, nowatorska. Rousseau proponuje, by król mógł wywodzić się jedynie spośród tych – około czterdziestu – wojewodów. Następowałoby losowanie spośród nich trzech kandydatów, a następnie klasyczne głosowanie, co istotne, w jak najkrótszym odstępie czasu od podania nazwisk trójki wylosowanych. Dlaczego? 

Otóż monarchii elekcyjnej w Rzeczpospolitej Obojga Narodów bardzo szkodziły intrygi zewnętrzne, z każdą kolejną elekcją następowała swego rodzaju „gra o tron” Rzeczpospolitej, między Prusami, Rosją i tymi państwami, które akurat liczyły się na tyle, by wystawić kandydata. Wiązało się to z siecią intryg, budowaniem kontaktów oraz kampaniami propagandowymi, które dziś nazwalibyśmy kampaniami wyborczymi. 

Taka forma głosowania ucinałaby zupełnie temat intrygowania i korupcji jako drogi do tronu, bo przed losowaniem, mając niecałe 3% szans na bycie tym szczęśliwcem, którego nazwisko zostanie wytypowane, zwyczajnie się to nie opłacało, a po losowaniu kandydaci i ich stronnictwa nie mieliby zwyczajnie czasu. Ponadto bezpośrednio po śmierci monarchy należałoby zwołać wojewodów na tyle szybko, by żadnemu nie przyszło do głowy jednak zaryzykować z kampanią. 

Ostatnia niezwykła rzecz działa się z królem po śmierci. Mianowicie w trakcie wyborów nowego władcy ciało starego miało być złożone „na odpowiednim miejscu”, aż specjalny trybunał zbierze się nad nim do obrad i wyda wyrok o jego panowaniu. Wyrok ów decydował o sposobie pochówków. Jeśliby monarcha został uznany dobrym i prawowiernym „imię jego zostałoby wpisane zaszczytnie w rejestr królów polskich, zwłoki z okazałością złożone w grobach królewskich, do imienia jego we wszystkich aktach i mowach dodawanoby przydomek: „sławnej pamięci”; wdowie po nim wyznaczonoby zaopatrzenie, a dzieci jego, uznane za książęta królewskie, zaszczyconoby dożywotnio wszelkimi korzyściami (…)”. Przeciwnie – jeśli zapadłby wyrok „skazujący” – to byłoby wprost przeciwnie – bez uroczystego pochówku, a dzieci i żona wróciliby do szeregu zwykłych obywateli – „bez żadnej odznaki, ani zaszczytnej, ani hańbiącej”, po prostu musiałyby same starać się od początku o wszystkie zaszczyty. Bardzo kusi, żeby w tym miejscu przekreślić wszystkie te rozważania słowem „utopia”, ale jest jeden – nie taki drobny – szczegół. To się dzieje od około dwóch tysięcy lat. 

Konklawe zwoływane przez kardynała kamerlinga zaraz po pogrzebie zmarłego papieża, kardynałowie elektorzy z prawem głosu, a spośród których zaraz zostanie wybrany nowy papież. Wszystko organizowane bardzo szybko, żeby ukrócić możliwość manipulacji wyborem następcy świętego Piotra. Procedura, która umożliwia pośmiertne uznanie nieważności pontyfikatu, deklaracją, że poprzednik był antypapieżem. To wszystko istnieje i funkcjonuje, z tą różnicą, że kardynałowie elektorzy nie losują wybrańców ze swego grona, bo mają znacznie lepszego sprzymierzeńca i doradcę – Ducha Świętego, zamiast ślepego losu. 

Podsumowanie – kiedy wprowadzać papiestwo w świeckich szatach?

Reasumując, rady Jeana Jacquesa Rousseau to bardzo dobra wizja państwa. Jednakże należy postawić pytanie na ile możliwa do realizacji w Polsce. Wydaje się, że były – wyłączając czas po chrzcie Mieszka – dwa takie momenty w historii Polski. Czas bezpośrednio po rozbiciu dzielnicowym, gdzie Władysław Łokietek znów zbiera prowincje – czyli hipotetyczne „województwa” – w jeden organizm. Przeciw tej alternatywie może świadczyć postrzeganie króla, jako pomazańca Boskiego, a ziemi, jako jego Boskiego patrymonium. Drugi taki moment to pierwsza, nieudana, wolna elekcja, czyli wybór Henryka Walezego. Tu jednak pojawia się problem szlachty, dla której zawsze stan zastany, był lepszy niż potencjalne zmiany. Prawda jest więc taka, że wielka szkoda, iż nie udało się tego projektu wcielić w życie. Jednakże, jako ciekawostkę – choć z przymrużeniem oka – możemy traktować fakt, że był moment w historii, kiedy Francuz zalecał nam wprowadzenie w Polsce papiestwa. Ubranego w nowe – świeckie – szaty, ale jednak – papiestwa.